
Nie wiem od czego zacząć. Film F1 powstał w ścisłej współpracy z Formułą 1, korzystając z jej najsłynniejszych torów i najlepszych kierowców jako uroczego tła. Czuć piniądz w tym filmie na każdym kroku, jest ogromne widowisko, niemniej Kosinskiemu, nie udało się w mojej ocenie, osiągnąć efektu Top Gun Maverick. Dlaczego?
To jest tak strasznie nierówna produkcja, że zęby bolą. Były momenty dosłownie wbijające w fotel, były momenty, że się miało ochotę srzelić facepalma. Był też taki moment, w którym pomyslałam: Więcej głębi przekazu i mądrości było w „Autkach” z 2006 roku, i tam reżyser znalazł lepszy sposób na comeback poharatanego życiem wyżeracza. Poważnie.
Technicznie jest bardzo dobrze. Dostajemy REWELACYJNE ujęcia, widzimy oczami kierowcy, jedziemy z nim w tym bolidzie, patrzymy znad bolidu, z boku bolidu, spod bolidu, a nawet znad opony. Montaż to jest kolejna mocna i świetna rzecz. Kocham możliwości jakie operatorom stwarza współczesna technika. Film jest bardzo dobrze udźwiękowiony, słychać wszystko. I ryk silników, i jest cisza dokładnie tam gdzie trzeba. Jest muzyka Hansa Zimmera okraszona starymi rockowmi numerami i współczesną elektroniką. Suwaki ustawione jak trzeba, nic nie dominuje, wszystko da się zrozumieć. Muzykę zapamiętałam mimo zalewu efektów, którymi ten film jest załadowany po dach więc to już coś.
Niby od przybytku głowa nie boli, ale od nadmiaru już może. Tego efekciarskiego jeżdżenia jest za dużo. O mniej więcej godzinę. Tak. Ścięłabym godzinę ściganek, wywaliła ze dwa wątki na rzecz pogłębienia trzech głównych historii. Oglądamy kilkukrotnie niemal te same ujęcia, w różych wyścigach. Owszem, one wbijają w fotel, ale tylko raz. Za czwartym, piątym razem już nie działa i się dłuży. Ale rozumiem, Formuła 1 sypnęła groszem, więc lokacje musiały się znaleźć na ekranie.
Na to wszystko nakłada się właśnie niedomagająca fabuła… Pięć historii wciśniętych do jednego filmu, żadna nie pogłębiona i nie dopowiedziana do końca. Mamy emerytowanego, poharatanego kierowcę, który wraca do F1 po 30-letniej przerwie – by ratować team dawnego przjaciela. W tej roli stary ale nadal jary Brad Pitt, który na ekranie stworzył świetny duet z Javierem Bardemem – dla mnie to najjaśniejsza gwiazda tego filmu, choć w zasadzie postać drugoplanowa. Dostajemy też młodego, nieopierzonego kierowcę i obserwujemy kulawy rozwój relacji młokos – stary wyżeracz i równolegle mamy historię tego młodzika i jego relację z matką i agentem. Mamy blond panią inżynier, która naprawia ruiny z toru – dosłownie i w przenośni. Mamy rozgrywki politycznobiznesowe, jest walka z traumą, jest o pasji do końca. Tych historii jest za dużo. I wszystkie one już były. Kosinski potraktował je mocno powierzchownie. O ileż byłaby to ciekawsza opowieść, gdyby pozmieniać proporcje wątków…gdyby pogłębić postaci bohaterów…gdyby…gdyby… Ech…

Nie jest to film o Formule 1, sporo tam torowych bezsensów – i mówią to kierowcy, no ale czego się nie robi dla dramaturgii widowiska?
Generalnie film jest niezły, żadne tam dzieło sztuki, ale obejrzeć warto. Łowcy technikaliów będą radzi, łowcy lekkich letnich historyjek trochę mniej.
*Ten film jest koronnym dowodem na to, że instytucja komentatora sportowego powinna być zakazana. Rozumiem próbę utrzymania wrażenia widowiska sportowego ale skoro widzę co się dzieje na ekranie, to po co mi o tym jeszcze opowiadać? To wkurza. Ale to detal.
Jest mnóstwo kalek z „Szybkiego jak błyskawica” z 1990 roku, z Tomem Cruisem. I było w historii więcej filmów o ściganiu, lepszych. – np. „Le Mans” z 1971 roku (polecam bardzo) I był jeden film o miłości do pasji ponad wszystko. Nazywał się „Wielki błękit”. I był wybitny.