Zaprawdę powiadam Wam. Jest tylko JEDEN Gladiator (z roku 2000). I wyreżyserował go Ridley Scott a muzykę do niego skomponował Hans Zimmer, Klaus Badelt oraz Lisa Gerard – a wszelkie inne od złego pochodzi.
*Wszelkie inne to monumentalna, napasiona efektami specjalnymi, naszpikowana kalkami, efekciarska popłuczyna bez sensu, którą wyreżyserował jakiś Ridley Scott a muzyką z Królestwa Niebieskiego okrasił Harry Gregson-Williams. Zimmer pojawia się gdzieś szczątkowo na końcu. Właśnie to to weszło do kin pod szumnym tytułem Gladiator 2 i udaje film o czasach rzymskich. Ja temu Rzymowi to nawet współczuję, co którego cesarza w filmie obsadzą to albo świr, albo poparaniec, albo zboczeniec czy frustrat. Albo dwóch naraz.
W Gladiatorze 2 udał się Denzel Washington i bitwa morska(żeby nie było, nawet nie dotykam tematu historyczności). Pedro Pascal nie ma tu nic do roboty. Paul Mescal(odtwórca głównej roli) nie ma charyzmy swojego poprzednika, którego słowa „My name is gladiator…” oraz cała reszta budziły ciary na grzbiecie i ściskały za gardło. Jednak Russel Crowe miał to coś…. Reszta to kopia i nawiązania do pierwszej części. Ale że obrazkowo będzie prawie 1:1 to się zdumiałam bardzo.
Nieszczególnie polecam. Chyba, że ktoś chce zobaczyć rekiny w koloseum, ujeżdżane nosorożce i Rzymian czytających gazety, to prosz. Dla zdziwionych – to kolejna produkcja, która w zwiastunach umieściła najbardziej spektakularne sceny i fragmenty. I w sumie po seansie w głowie tli się pytanie: I to wszystko już?
Ale raczej włączcie jedynkę.