
Gdy wokół nas coraz ich mniej, wówczas ci z ekranu muszą nam starczyć. Wracam do starych filmów, bo w dzisiejszym kinie/rzeczywistości coraz trudniej znaleźć wartościowe rzeczy. Stąd retrorecenzje, do których Was zapraszam. Czas na „Ludzi honoru”. Bo to dobry film był.
Tu dam podtytuł:
„You can’t handle the truth!” ~ płk. Nathan Jessup
Dialogi miał, bardzo dobre dialogi – brylantowe między głównymi bohaterami szczególnie pułkownikiem Jessupem a porucznikiem Danielem Kaffee’m, doborową obsadę – nie tylko w głównym garniturze – postaci drugoplanowe robią znakomitą robotę, doskonały scenariusz. Film opowiada historię pełną, ciekawą, z niesamowitymi zwrotami akcji, kończąc się słodko-gorzko. Mówi o zjawisku fali w wojsku, rozkazach, moralności. Wszedł do kin w latach 90-tych, kiedy to samo zjawisko w polskim wojsku zbierało swoje żniwo – z tą różnicą, że w Polsce nikt nie mógł liczyć na tak widowiskowy proces. Dla mnie to jeden z najlepszych filmów lat 90-tych po prostu. W rankingu najlepszych dramatów sądowych wszechczasów „Ludzie honoru” plasują się na miejscu 5. Nie rozumiem takich rankingów, nie umiałabym w życiu tego zaszeregować. Polecam sobie przypomnieć, dla samego Jacka Nicholsona u szczytu. Ciekawostką wokół tego obrazu był brak wątku romansowego między głównym bohaterami, co nie spodobało się ani części widzów ani jurorom Amerykańskiej Akademii Filmowej i film skończył z czterema nominacjami do Oscara i ani jedną statuetką, choć Nicholsonowi należała się jak psu micha.
Ludzie honoru (1992)
reżyseria: Rob Reiner
scenariusz: Aaron Sorkin
Muzyka nie porywa.