
SHOGUN.
BEZLISTNA GAŁĄŹ.
NIEDOSYT.
Takim tam pokracznym haiku mogę podsumować wreszcie pierwszy i ostatni sezon Shoguna od Amazon Prime. I tak jak zaczęło się z wysokiego C i mocnego uderzenia nadgotowanym czerepem w kociołek pana Jabu, tak skończyło się, no powiedzmy… przeciętną pomidorówką w barze mlecznym.
Początek serialu i zawiązanie akcji, przestawienie nam bohaterów były ciekawe, zderzenie kultur brutalne i mocne, scenariuszowo dobrze poprowadzone do czasu. W pewnym momencie serial zwalnia i się ślimaczy – trochę na wzór filmów Yimou Zhang. I robi to po to, żeby się skończyć na niczym. I to dosłownie. Te przestoje fabularne nie powinny trwać połowy czasu ekranowego, kiedy jest historia do opowiedzenia. Tyle knowań do przedstawienia. Tak jak w rozwiązaniu stosowanym w „Grze o tron” – największa dawka emocji została skumulowana w odcinku dziewiątym. I to chyba dobre rozwiązanie. Ostatni odcinek natomiast scenariuszowo mocno mnie rozczarował. Po co wrzucono kadr ze starym Blackthorne’m w łóżku? Nie mam pojęcia. Ten zabieg w zasadzie powoduje, że reszta odcinka jest bez sensu, bo ta jedna scena mówi nam, że chłop przeżył pobyt w Japonii, mało tego, szczęśliwie z niej wrócił do Anglii. To po co to oglądać dalej? Bez sensu.
O ile na początku bohaterowie byli trochę może przerysowani, to pod koniec spodziewałabym się jednak jakiegoś postępu w cywilizowaniu Anglika o ogładzie przeciętnego orangutana (Richardowi Chamberlainowi poszło trochę lepiej) i tego, że na końcu chłop będzie mówił po japońsku nieco lepiej niż na początku. No ale niestety. W dziewiątym odcinku nadal go uczą się poprawnie kłaniać. Szkoda potencjału.
Scenografia, kostiumologia jest fantastyczna. W skrócie czuć piniądz. Tylko co z tego, skoro to wszystko chowamy na filtrem niskiego klucza i winietujemy obraz. A ja tak bardzo chciałam zobaczyć detale strojów. Nieszczęśliwa ja. Znów szkoda.
Japońska część obsady z Hiroyuki Sanadą na czele świetna. Cosmo Jarvis w roli orangutana też dobrze. Muzyka bardzo klasyczna, ale nie porywająca. Ogólnie obraz bardzo udany, mimo niedoróbek. Oglądałam z zainteresowaniem.
Ale lekki niedosyt pozostał.
PS.: Do knowań lorda Varysa i Littlefingera brakuje serialowemu Toranadze mniej więcej stu lat. Świetlnych.
Kłaniam się.