czwartek, 28 marca, 2024

Europa – nowy „TRZECI ŚWIAT”?

foto/ domena publiczna

„Bywają dekady, w których nic się nie dzieje, i dni, w których mijają dekady” – tak Lenin miał spuentować przewrót bolszewicki w Rosji. I choć nie ma pewności, czy rzeczywiście te słowa wypowiedział, zjawisko kompresji czasu w polityce jest dobrze znane. Zmiany na politycznej mapie świata częściej zachodziły wskutek wydarzeń zachodzących wewnątrz państw, w tym pod wpływem zmian w myśleniu elit, niż w wyniku realizacji dalekosiężnych planów przebudowy świata. Te najczęściej były tylko pochodną decyzji uwarunkowanych wewnętrzną dynamiką polityczną.       

Zmiany w polityce wewnętrznej nie muszą mieć jednocześnie rewolucyjnej formy i dramatycznego przebiegu, aby skutkować radykalnym zwrotem w podejściu do polityki zagranicznej.  W ustrojach demokratycznych przyspieszenia historii są wkomponowane w cykl wyborczy, a zmiana władzy bardzo często pociąga za sobą polityczne „trzęsienie ziemi”, wiążące się nie tylko z wymianą elity władzy, ale także z radykalną zmianą polityki państwa. Rosnąca popularność taktyki politycznej obliczonej na polaryzację wyborców powoduje, że „demokratyczne rewolucje” bywają coraz bardziej gwałtowne, a zwroty polityczne – coraz ostrzejsze. Wiele wskazuje na to, że coraz częściej będziemy mieli do czynienia z promieniowaniem tego zjawiska z obszaru wewnętrznej rywalizacji politycznej na sferę polityki zagranicznej, w przeszłości często – przynajmniej deklaratywnie – wyłączanej z bieżącej walki politycznej.

Właśnie jesteśmy świadkami zmiany w polityce Stanów Zjednoczonych wynikającej z objęcia władzy przez nową administrację. To oczywiście także nie jest żadną rewolucją, choć zwrot w sposobie prowadzenia i kształtowania amerykańskiej polityki będzie radykalny. Zmiana władzy w Ameryce niemal zawsze ma taki charakter. W myśl zasady The winner gets all – zwycięstwo w wyborach prezydenckich oznacza wybór nie tylko personalny, ale także programowy. Przegrywają nie tylko konkretni politycy. Przegrywają także ich polityczne wizje i stojący za nimi ludzie.

Oczywiście w przeszłości zdarzały się wyjątki od tej reguły. W okresie zimnej wojny różnice między kolejnymi administracjami dotyczyły nie tego, czy bronić wolnego świata przed sowiecką inwazją, ale: jak robić to w sposób najbardziej skuteczny, jak znaleźć odpowiednią równowagę między polityką odstraszania i angażowaniem się w dialog?

Z kolei po zakończeniu zimnej wojny politykę republikańskiego prezydenta George’a H.W. Busha, zmierzającą do stworzenia na gruzach porządku jałtańskiego nowej Europy, wspólnej, wolnej i bezpiecznej, kontynuował i rozwinął prezydent Bill Clinton, polityk Partii Demokratycznej. Rezultatem tego ponadpartyjnego konsensu było utrzymanie statusu Stanów Zjednoczonych jako mocarstwa europejskiego, wzmocnienie i rozszerzenie instytucjonalnych form współpracy transatlantyckiej: NATO, OBWE, MFW, WTO, a także Unii Europejskiej. Jednocześnie elity polityczne i świat ekspercki po obu stronach Atlantyku ulegały złudzeniu, że epoka „samotnego supermocarstwa” pozwala nawet na niekontrolowaną redukcję potencjałów obronnych europejskich sojuszników, bez analizy potrzeb związanych z zachowaniem krytycznych dla projekcji siły zdolności. Gdy porządek jałtański rozsypał się w gruzy, Stany Zjednoczone – mając wciąż w pamięci strategiczny błąd, jaki popełniły w swojej polityce europejskiej po zakończeniu I wojny światowej – pozostały, podobnie jak po II wojnie światowej, mocarstwem europejskim i zaangażowały się w budowę nowego pokojowego porządku w Europie, w dalszym ciągu roztaczając nad nią parasol bezpieczeństwa.

Opierały jednak swoją strategię na idealistycznym założeniu, że zwycięstwo odniesione przez wolny świat w zimnej wojnie ma charakter ostateczny i odtąd demokratyczny model rozwoju nie będzie miał już żadnej konkurencji. Takie podejście prowadziło do założenia, że również przyszłość ustrojowa Rosji i Chin jest historycznie zdeterminowana, to znaczy jest tylko kwestią czasu, gdy także te dwa mocarstwa przekształcą się w pokojowe, liberalne demokracje. Prowadzenie polityki na projekcji własnych optymistycznych scenariuszy nigdy nie jest receptą na polityczną skuteczność. Dziś dość powszechna jest ocena, że takie podejście było błędem, a może nawet strategiczną naiwnością. Opublikowany przez Polski Instytut Spraw Międzynarodowych tom Stosunki NATO – Federacja Rosyjska w świetle dokumentów pod redakcją Roberta Kupieckiego i Marka Menkiszaka udowodnił źródłowo, jak oderwana od strategicznej rzeczywistości i aspiracji politycznych Rosji, jakoby się demokratyzującej, była to wizja. Przy czym warto pamiętać, że nie wszystkie konsekwencje miały jednoznacznie negatywny wymiar. Nie ulega wątpliwości, że rozszerzenie NATO i Unii Europejskiej mogło się dokonać o wiele łatwiej w atmosferze ukształtowanej pod wpływem przekonania o ostatecznym „końcu historii”. Do negatywów zaś zaliczyć należy niewątpliwie przyzwyczajenie Europejczyków do sytuacji strategicznego komfortu, wytworzonej przez amerykański parasol bezpieczeństwa rozpostarty nad Europą oraz autoiluzję o zaniku zewnętrznych zagrożeń dla pokoju w Europie. W rezultacie dziś – w zmienionej sytuacji strategicznej, po powrocie Rosji do korzystania z agresji i aneksji terytorialnej jako instrumentu polityki zagranicznej, przy rosnących inklinacjach Chin do użycia siły – Europa bez Ameryki jest bezbronna.

W artykule opublikowanym ostatnio w „International Security” Hugo Meijer i Stephen Brooks, dwaj znakomici badacze problematyki strategicznej, przekonująco wykazali, że opinia wielu uznanych amerykańskich „realistów”, twierdzących, że Europa byłaby w stanie samodzielnie obronić się przed Rosją, jest po prostu fantasmagorią. „Biorąc pod uwagę kombinację kakofonii strategicznej i deficytów w zakresie zdolności, Europejczycy nie są obecnie w stanie ani samodzielnie ukształtować wiarygodnego odstraszania, ani samodzielnie się przed Rosją obronić […]. Wycofanie się Stanów Zjednoczonych z Europy oznaczałoby destabilizację”.

Tymczasem ogromne koszty wojny z terroryzmem, interwencji w Iraku i Afganistanie, w połączeniu z kryzysem gospodarczym z 2008 r. oraz rosnącymi aspiracjami Chin do roli globalnego supermocarstwa, unaoczniły Amerykanom skalę asymetrii, jaka powstała w wydatkach na obronność po zakończeniu zimnej wojny między nimi a ich europejskimi sojusznikami, a także ograniczyły ich tolerancję na tę ekstrawagancję. Administracja Baracka Obamy publicznie zaczęła domagać się od Europejczyków, by zakończyli swoją „jazdę na gapę” w nakładach na utrzymywanie pokoju w obszarze transatlantyckim. Dodatkowych argumentów dostarczyły Amerykanom rosyjskie agresje na Gruzję w 2008 r., a zwłaszcza na Ukrainę i aneksja Krymu w 2014 r. Mniej więcej na przełomie administracji George’a W. Busha i Baracka Obamy zaczął się otwierać nowy rozdział w historii relacji między Ameryką i Europą. Coraz częściej słychać też było w amerykańskiej debacie głosy, że Stany Zjednoczone powinny albo ograniczyć swoje zaangażowanie w świecie, albo zmniejszyć obecność wojskową na Starym Kontynencie czy wręcz całkowicie z niej zrezygnować. Już w 1997 r. trzech badaczy z Massachusetts Institute of Technology ogłosiło w „International Security” artykuł wzywający do przyjęcia przez Stany Zjednoczone „strategii powściągliwości” (restraint strategy): „Opowiadamy się za [amerykańską] polityką zagraniczną powściągliwości – argumentowali – czyli wycofaniem sił zbrojnych Ameryki z reszty świata. Powściągliwość to nowoczesna forma izolacjonizmu: przyjmujemy militarną politykę wycofywania się [z globalnych zobowiązań], ale odrzucamy jego [tj. izolacjonizmu] tradycyjny protekcjonizm gospodarczy […] Stany Zjednoczone powinny zmienić kurs w polityce wobec NATO. Zagrożenie, na które odpowiedzią było NATO i które miało być przez Sojusz odstraszane, wraz z upadkiem Związku Sowieckiego zniknęło. W konsekwencji NATO należy zlikwidować. Ameryka w uporządkowany sposób powinna wycofać swoich 100 tys. żołnierzy obecnie stacjonujących w Europie, zdemobilizować większość z nich i przywieźć do domu sprzęt rozrzucony obecnie po Europie”. Na tym tle głosy wzywające do rezygnacji z rozszerzenia NATO o państwa Europy Środkowej mogły zostać uznane za umiarkowane. Warto pamiętać o tym sposobie myślenia, aby mieć świadomość, że wezwanie do wycofania się Ameryki z NATO, a co za tym idzie z jej europejskich zobowiązań, mają w amerykańskiej debacie strategicznej dłuższą tradycję i pojawiły się dużo wcześniej, nim Donald Trump zdecydował się na ich polityczną instrumentalizację.

Zbiegło się to w czasie z załamywaniem się ponadpartyjnego podejścia do polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych i ideologizacją debaty o roli Ameryki w świecie. To może być zjawisko przejściowe – jakiś nagły zwrot w polityce światowej (podobny do ataku na Stany Zjednoczone 11 września 2001 r.) może w okamgnieniu ten proces odwrócić, ale jeśli nic się takiego nie wydarzy, należy się liczyć z nasilaniem się tej tendencji. Początków zjawiska można się doszukiwać w drugiej kadencji prezydenta George’a W. Busha, gdy kontrowersje wokół „wojny z terroryzmem” i metod jej prowadzenia zaczęły w Ameryce napędzać wewnętrzną polityczną rywalizację. Koszty amerykańskich interwencji w Iraku i Afganistanie uczyniły problem amerykańskiej strategii globalnej przedmiotem polityki wewnętrznej.

Już w trakcie kampanii prezydenckiej George W. Bush zapowiadał zwrot Ameryki w stronę Pacyfiku, co miało oznaczać redukcję znaczenia Europy w amerykańskiej strategii obliczonej na utrzymywanie amerykańskiego przywództwa. Zamach na World Trade Center przestawił amerykańskie priorytety i odwrócił uwagę Ameryki od problemu wzrostu potęgi Chin.

„Zwrot w kierunku Pacyfiku” planował także kolejny prezydent, Barack Obama, który wbrew swoim intencjom nie zdołał jednak wywikłać Ameryki z zaangażowania w Azji Środkowej, na Bliskim Wschodzie, a także w Europie, aby skoncentrować jej potencjał na kierunku chińskim. Podobna strategiczna intencja przyświecała także administracji Donalda Trumpa, a dziś jest deklarowana jako zamiar strategiczny przez administrację Joe Bidena.

Tym, co łączy wszystkie cztery administracje – G.W. Busha, Obamy, Trumpa i Bidena – jest świadomość, że przyszłość Ameryki i dobrobyt jej mieszkańców nie będą rozstrzygać się nad Atlantykiem, lecz nad Pacyfikiem, i to od wyniku ułożenia relacji Stanów Zjednoczonych z Chinami zależeć będzie przyszłość kolektywnego Zachodu. Tę opinię podziela szerokie spektrum amerykańskich środowisk politycznych i eksperckich. Tym, co zaczyna je różnić, jest stanowisko w sprawie roli Europy w kontekście kształtowania się nowych relacji między Ameryką i Chinami. Nie ma jak dotąd pewności, czy Europa stanie się obszarem peryferyjnym z punktu widzenia amerykańskiej strategii, kluczowym sojusznikiem, czy może strefą buforową, o kontrolę nad którą toczyć się będzie amerykańsko-chińska rywalizacja?  

Daniel Hamilton, czołowy amerykański ekspert do spraw europejskich, były wysokiej rangi dyplomata, w administracji Billa Clintona odpowiadający za politykę europejską, uważa, że: „mamy do czynienia z bardziej zniuansowaną zmianą amerykańskiego podejścia do Europy, której źródeł nie należy szukać w momencie objęcia władzy przez Donalda Trumpa. Mówiąc wprost, Stany Zjednoczone dryfują ku zmianie charakteru własnego zaangażowania, chcą przestać być europejskim mocarstwem, a stać się mocarstwem wobec Europy [drifting from being a European power, to a power in Europe]. Ta banalna – wydawać by się mogło – zmiana stylistyczna niesie ze sobą znaczące implikacje dla stosunków transatlantyckich i europejskiego bezpieczeństwa”.

Jesteśmy więc świadkami transformacji podejścia Stanów Zjednoczonych do Europy. Nie wiemy, jak to przekształcenie wpłynie na stosunki transatlantyckie i modus operandi sojuszu Ameryki i Europy. Bez wątpienia jednak proces ten będzie niósł istotne konsekwencje dla Polski.

Jaki ostatecznie kształt przybierze rola Stanów Zjednoczonych jako mocarstwa wobec Europy? Skala możliwych rozwiązań jest tu bardzo szeroka. Równie dobrze można sobie wyobrazić, że w rezultacie będziemy mieli do czynienia z bardziej partnerskim sposobem prowadzenia relacji sojuszniczych przez Stany Zjednoczone, wspierającym europejską „dorosłość” i różnorodne przejawy jej strategicznej autonomii, ale możliwe jest także amerykańskie „przywództwo przykładem”, zawężające sojusznikom europejskim pole ich autonomicznego manewru i przestrzeń dyskusji z Waszyngtonem.

Ta debata w Ameryce dopiero się rozpoczyna, ale gdyby nałożyła się na zjawisko wewnętrznej politycznej polaryzacji i gdyby się okazało, że podejście Republikanów do relacji transatlantyckich zaczyna się kształtować jako radykalna antyteza polityki europejskiej i transatlantyckiej administracji Bidena i Partii Demokratycznej, to istnieje zagrożenie, że stosunek Ameryki do Europy zostanie zideologizowany. Innymi słowy istnieje niebezpieczeństwo, że Partia Demokratyczna stanie się „partią marchewki”, to znaczy zdefiniuje się jako zwolennik relacji transatlantyckich i partnerskiej metody współpracy z Europą, zaś Partia Republikańska będzie „partią kija”, czyli będzie się opowiadać za bardziej wyraźnym amerykańskim przywództwem, nawet nie tyle z Europą, co nad Europą. W takiej sytuacji relacje transatlantyckie stałyby się zakładnikiem amerykańskiej wewnątrzpolitycznej polaryzacji. Nie ma potrzeby się rozpisywać, jak ten brak wewnątrzamerykańskiego konsensusu w sprawie relacji transatlantyckich odbiłby się na funkcjonowaniu NATO. Najwyższy czas, aby Europejczycy zaczęli aktywnie działać na rzecz budowy takiego ponadpartyjnego konsensusu w Ameryce. Niestety, na razie jak zwykle zdają się uważać, że Trump był wypadkiem przy pracy i dobra pogoda dla relacji transatlantyckich będzie wieczna.   

Tymczasem w amerykańskich środowiskach eksperckich toczy się dziś spór o to, czy system amerykańskich sojuszy jest jedną z przyczyn kłopotów Ameryki, gdyż pociąga za sobą zbyt dużą liczbę angażujących amerykański potencjał zobowiązań, czy też raczej jest źródłem amerykańskiej przewagi, ponieważ uzbraja Stany Zjednoczone w zróżnicowane instrumentarium globalnego zarządzania i ogranicza adwersarzom możliwości budowania własnej antyamerykańskiej architektury sojuszniczej. Dziś te różnice stanowisk są zaledwie rysą na fundamencie myślenia o polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych, ale polityczna polaryzacja, a także sposób, w jaki będzie zachowywać się Europa, czy wybory, jakich będzie dokonywać w kontekście rywalizacji amerykańsko-chińskiej, mogą doprowadzić do powstania dwóch niemających ze sobą łączności kontynentów, dwóch odmiennych wizji roli USA w świecie.

Trump, a zwłaszcza jego doradcy, opowiadali się za konkluzją, że jedną z przyczyn słabnięcia Ameryki jest rozpraszanie jej sił – nie tylko angażowanie ich w „niekończące się wojny”, ale także ich inwestowanie w podtrzymywanie różnego rodzaju instrumentów wielostronnych, organizacji międzynarodowych, a nawet sojuszy, które bez amerykańskiego wkładu po prostu przestałyby istnieć, ponieważ inni ich uczestnicy komfortowo umościli się na tylnych siedzeniach, nie ponosząc kosztów proporcjonalnych do korzyści, jakie wyciągają z amerykańskiego zaangażowania. Skoro cała ta skomplikowana sieć powiązanych, nakładających i wzajemnie się przenikających amerykańskich międzynarodowych narzędzi nie powstrzymuje utraty sił przez Amerykę, to znaczy – konkludują środowiska strategiczne uosabiane przez administrację Trumpa – nie spełnia swojej podstawowej funkcji, nie przyczynia się do budowania globalnej przewagi Stanów Zjednoczonych, a więc w sposób niewystarczający służy amerykańskim interesom. Hasło America first! było więc wezwaniem do reorganizacji amerykańskiego zaangażowania w świecie w taki sposób, aby na nowo stało się ono źródłem siły Stanów Zjednoczonych.

Jednym ze sposobów było, z jednej strony,  skłonienie Europy do przeznaczania większych środków na wspólną obronę, z drugiej zaś ograniczenie jej konkurencyjnego wobec amerykańskiej gospodarki potencjału. Bogatą Europę stać na większe wydatki na obronę, a bardziej proporcjonalne rozłożenie nakładów pozwoliłoby Ameryce na rozwijanie zdolności niezbędnych do utrzymywania pokoju na Pacyfiku, bez strat dla wiarygodności odstraszania i zdolności do obrony Europy. Przy czym warto pamiętać, że to są bardzo różne teatry działań i wymagają od Ameryki odmiennej kompozycji sił.

Innym sposobem było skłonienie Europy do ograniczenia zakresu współpracy gospodarczej z Chinami i Rosją, aby nie wzmacniała ona obu amerykańskich protagonistów – dotyczyło to zwłaszcza współpracy w obszarze zaawansowanej technologii, jak i wspólnych projektów energetycznych, takich jak Nord Stream 2, o ewidentnie dywersyjnym charakterze.  

Donald Trump w przemówieniu wygłoszonym na placu Krasińskich w Warszawie 6 lipca 2017 r. – najlepszym wystąpieniu dotyczącym polityki zagranicznej, jakie wygłosił w całej swojej kadencji – deklarował, że „silna Europa jest błogosławieństwem dla Zachodu oraz całego świata” oraz że „Amerykanie są świadomi, że silne przymierze wolnych, suwerennych i niezależnych państw to najlepszy sposób na obronę naszych swobód i naszych interesów”. Zachodu, któremu wyzwanie rzucają wspólnie Chiny i Rosja, Ameryka miała bronić wspólnie z Europą.

W przyjętej w grudniu 2017 r. Narodowej strategii bezpieczeństwa Stanów Zjednoczonych stwierdzono, że celem Chin i Rosji jest osłabienie Stanów Zjednoczonych oraz zredukowanie ich wpływów i znaczenia w świecie. Dlatego Stany Zjednoczone muszą się przygotowywać do nowej strategicznej rywalizacji. Sekretarz stanu Rex Tillerson w przemówieniu w Wilson Center 28 listopada 2017 r. podkreślał, że Ameryka „pozostanie jednoznacznie zaangażowana w zapewnianie pokoju, stabilności, dobrobytu i wolności dla Europy”, uznając, że „nowy rozdział europejskiej historii musi zostać napisany własnymi europejskimi słowami” [next chapter of European history must be written in Europe’s own words].

Z kolei 6 czerwca 2018 r. Wess Mitchell, Assistant Secretary of the Bureau of European and Eurasian Affairs w Departamencie Stanu, czyli minister odpowiedzialny za wdrażanie polityki europejskiej administracji Donalda Trumpa, wygłosił w Heritage Foundation w Waszyngtonie przemówienie na temat polityki europejskiej administracji Trumpa, przedstawiając założenia jej relacji z  europejskimi sojusznikami: „Dziś Europa jest miejscem poważnej konkurencji geopolitycznej. Punktem wyjścia naszej strategii europejskiej jest stwierdzenie: musimy traktować tę rzeczywistość poważnie. To oznacza poważne potraktowanie konkurencji geopolitycznej. Ameryka musi traktować to poważnie. I Europa musi traktować to poważnie”. Ameryka miała odzyskać globalną inicjatywę, a instrumentem prowadzącym do tego celu miało być „zrównoważenie” relacji z sojusznikami. Skoro amerykański parasol bezpieczeństwa jest kosztowny, sojusznicy powinni w większym zakresie łożyć na jego utrzymanie, a relacje sojusznicze nie mogą stanowić uzasadnienia dla braku równowagi handlowej w ich relacjach ze Stanami Zjednoczonymi.

Tak więc środowiska Republikanów i Demokratów w dalszym ciągu łączy postrzeganie Europy jako sojusznika. Ale oba obozy mogą mieć różne pomysły na to, jak sprawić, aby ten sojusznik prowadził swoją politykę w sposób kompatybilny ze wspólnym transatlantyckim sojuszniczym interesem.

Administracja Trumpa nie stroniła od twardej publicznej presji, z groźbami sankcji włącznie. Najsilniejszych nacisków doświadczał rząd Niemiec. Stąd objęcie urzędu prezydenta Stanów Zjednoczonych przez Joe Bidena i zmiana administracji na demokratyczną przyniosły radykalny zwrot, którego podstawowym motywem było odrzucenie polityki przegranego poprzednika. O ile administracja Trumpa, po miesiącach przekonywania niemieckich partnerów do rezygnacji z popierania rosyjsko-niemieckiej współpracy energetycznej i budowy gazociągu Nord Stream 2, była gotowa nałożyć sankcje na europejskie przedsiębiorstwa – głównie niemieckie – zaangażowane w ten szkodliwy dla bezpieczeństwa Europy projekt, to administracja Bidena wciąż ociąga się z wprowadzeniem sankcji. I to pomimo obowiązku prawnego ustanowionego przez Kongres oraz politycznych zobowiązań administracji Bidena wobec senatorów domagających się sankcji na NS2.

Administracja Bidena jest więc na razie więźniem własnych politycznych założeń z okresu kampanii wyborczej. Odbudowanie współpracy Waszyngtonu z Berlinem miało być symbolem nowej ery w relacjach transatlantyckich i radykalnie odmiennego od Trumpa podejścia do amerykańskich sojuszy. Biden głosi hasło America is back! To oznacza powrót do zaangażowania Stanów Zjednoczonych w politykę międzynarodową i współpracy z sojusznikami. Polityka nowej administracji ma się więc opierać na odbudowaniu zaangażowania Stanów Zjednoczonych w sojusze i instrumenty wielostronne.

W opublikowanym rok temu w „Foreign Affairs”, w środku kampanii wyborczej, programowym artykule o polityce zagranicznej Joe Biden pisał: „program polityki zagranicznej administracji Bidena zakłada powrót Stanów Zjednoczonych do stołu na miejsce przewodniczącego [back at the head of the table], aby podjąć współpracę z sojusznikami i partnerami z intencją mobilizowania do wspólnego stawiania czoła globalnym zagrożeniom. Świat się sam nie organizuje. Przez 70 lat Stany Zjednoczone, za prezydentów Demokratów i Republikanów, przewodziły w tworzeniu norm, wykuwaniu porozumień i animowaniu instytucji, które zarządzają stosunkami między narodami i wspierają zbiorowe bezpieczeństwo i dobrobyt – aż do Trumpa. Jeśli będziemy kontynuować jego abdykowanie z tej odpowiedzialności, wydarzy się jedna z dwóch rzeczy: albo ktoś inny zajmie miejsce Stanów Zjednoczonych, ale będzie przewodził w sposób, który nie będzie sprzyjał naszym interesom i wartościom, albo nikt tego nie zrobi i nastąpi chaos. Tak czy inaczej, to nie będzie korzystne dla Ameryki”.

Jednak ku zaskoczeniu administracji Bidena Niemcy – wymarzony europejski sojusznik Ameryki – zamiast z entuzjazmem powitać perspektywę harmonizowania własnej polityki wobec Chin z podejściem Waszyngtonu, zaczęły głosić i prowadzić „politykę równowagi” między Stanami Zjednoczonymi i Chinami.

Najpierw pod koniec grudnia 2020 r., gdy jeszcze nie opadła fala optymizmu co do przyszłości relacji transatlantyckich w związku z pokonaniem Trumpa przez Joe Bidena, rząd Niemiec doprowadził do przyspieszenia negocjacji umowy inwestycyjnej między Unią Europejską i Chinami. Jeden z najbliższych współpracowników nowo wybranego prezydenta USA, Jake Sullivan, obecnie już doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa, próbował interweniować w mediach społecznościowych i wezwał Unię Europejską, aby poczekała z umową do czasu objęcia władzy przez nową administrację, czyli raptem parę tygodni. Namawiał Europę, by wykorzystała okazję do wysłania Chinom sygnału, że zamierza koordynować swoją politykę wobec Pekinu z administracją Bidena. Ta interwencja została przez rząd Niemiec zignorowana. Bez wątpienia, współdziałanie Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej w polityce wobec Chin zwiększałoby siłę negocjacyjną obu podmiotów, a więc pomagałoby uzyskać od Chin lepsze warunki.

Wszystkich amerykańskich atlantystów, niezależnie od barw partyjnych, stanowisko Niemiec niemile zaskoczyło. Berlin zrobił wszystko, co w jego mocy, aby uniknąć konieczności rozmawiania z administracją Bidena na temat wspólnej taktyki wobec Chin. To był pierwszy wystrzał niemieckiej sygnalizacji strategicznej skierowanej do amerykańskiego sojusznika. Okazało się, że zmianę administracji w Waszyngtonie rząd Niemiec chce wykorzystać do zwiększenia własnej politycznej autonomii od Stanów Zjednoczonych. Jednocześnie z Berlina zaczęły płynąć sygnały, że Niemcy nie są zainteresowane wywikłaniem się ze współpracy z Chinami (decoupling) i bez względu na wszystko – tłumienie przez rząd chiński protestów w Hongkongu, prześladowanie Ujgurów i obozy pracy przymusowej w Sinciangu, a nawet objęcie chińskimi sankcjami członków Parlamentu Europejskiego i europejskich naukowców – Niemcy zamierzają zacieśniać współpracę gospodarczą i polityczną z coraz bardziej agresywnymi Chinami.

Co więcej, fakt, że przy okazji nie stronią od krytyki współpracy państw Europy Środkowej z Chinami w ramach formatu „17+1”, świadczy o tym, że Berlin w istocie rzeczy dąży do zmonopolizowania kontaktów Europy z Chinami.   

Wiele więc wskazuje na to, że celem kanclerz Angeli Merkel jest wykorzystanie transformacji amerykańskiego zaangażowania w Europie do zwiększenia „europejskiej autonomii”, co należy rozumieć przez autonomię Niemiec i Francji od Stanów Zjednoczonych. Do tego celu Berlin będzie wykorzystywać aspiracje „suwerennościowe” Paryża i hasła prezydenta Emmanuela Macrona o „europejskiej suwerenności strategicznej”.

W wirtualnym wystąpieniu 21 stycznia 2021 r. na Forum Ekonomicznym w Davos kanclerz Merkel powiedziała: „Bardzo bym chciała uniknąć tworzenia bloków […] Nie sądzę, aby było to właściwe dla wielu społeczeństw, gdybyśmy powiedzieli, że musimy się opowiedzieć albo za Stanami Zjednoczonymi, albo za Chinami”.

Niemiecka kanclerz wzmocniła ten przekaz w marcu 2021 r., po historycznym (wirtualnym) posiedzeniu Rady Europejskiej, na które zaproszono, jako gościa honorowego, prezydenta Stanów Zjednoczonych Joe Bidena. Powiedziała wówczas, że wprawdzie Unię Europejską i Stany Zjednoczone wiele łączy, ale dzieli je pogląd na Chiny. Szefowa niemieckiego rządu podkreśliła, że walczy o to, aby Unia miała „wspólną tożsamość” wobec Chin, ale będzie to „tożsamość” inna niż amerykańska.

Niemiecka wizja, a w każdym razie ta, za którą bardzo wyraźnie opowiedziała się Angela Merkel, zakłada więc, że Europa nie daje się wciągnąć do amerykańsko-chińskiej rywalizacji – ani politycznej, ani ekonomicznej, ani technologicznej – i pozostanie wobec niej neutralna. Innymi słowy Merkel proponuje, aby Europa w obliczu rywalizacji demokratycznej Ameryki z autorytarnymi Chinami ogłosiła się État tampon – obszarem niezaangażowanym, „nowym trzecim światem”. Niemiecka kanclerz zapowiada przy tym, że będzie o taki wybór Europy „walczyć”.

Istotnie, walka o urzeczywistnienie tej propozycji byłaby z pewnością niezbędna, a jej wynik – dalece niepewny.

Zacznijmy od tego, że jest to koncepcja nieatrakcyjna dla większości państw europejskich, a zwłaszcza dla sąsiadów Rosji. Zwracałem już przy innej okazji uwagę, że w sytuacji kontestowania przez Chiny ładu światowego stworzonego przez Stany Zjednoczone i opartego o ich przywództwo w wolnym świecie Rosja może dążyć do wykorzystania rosnącego uwikłania Ameryki na Pacyfiku do zmiany terytorialnego status quo w Europie. Oczywiście, mam na myśli Rosję, z którą mamy do czynienia obecnie, a więc państwo uciekające się do agresji i terytorialnych aneksji jako instrumentu prowadzenia własnej polityki. Gdyby Rosja z takiej polityki zrezygnowała, gdyby porzuciła mrzonki o odbudowie imperialnej pozycji, sytuacja mogłaby się przedstawiać inaczej.

Jak dotychczas jednak Rosja stanowi zagrożenie dla pokoju w Europie, które rośnie wprost proporcjonalnie do wzrostu amerykańskiego zaangażowania w utrzymywanie pokoju na Pacyfiku. Dlatego dla sąsiadów Rosji będących sojusznikami Stanów Zjednoczonych propozycja Europy jako „trzeciego świata” jest nie tylko niepraktyczna, ale wręcz groźna, ponieważ stymuluje agresywność Rosji i prowadzi do dezintegracji Europy.

Jest to także propozycja oparta o archaiczne założenia. Nie chodzi przecież o neutralność Europy wobec jakiejś „wojny zastępczej” wielkich mocarstw, w rodzaju amerykańskiej interwencji w Wietnamie w latach 60. XX w., ale o neutralność wobec rywalizacji, która wpłynie w sposób decydujący na bezpieczeństwo i dobrobyt Europejczyków. 

Powstaje bowiem pytanie, czy Stany Zjednoczone, zaangażowane w rywalizację o przywództwo w świecie, mogłyby tolerować „neutralność” Europy? Nie sądzę. Gdyby Ameryka nie była w stanie zmobilizować Europy po swojej stronie, możliwość, że Stary Kontynent wcześniej czy później znajdzie się pod wpływem Chin, mogłaby postawić decydentów w Waszyngtonie w dokładnie takim samym położeniu, w jakim po kapitulacji Francji w 1940 r. znalazł się premier Winston Churchill. Podjął on wtedy decyzję o operacji o kryptonimie „Catapult”, to jest o zatopieniu resztek francuskiej floty, aby nie wpadła ona w ręce państw Osi.

„Neutralna Europa” rywalizacji amerykańsko-chińskiej po prostu nie przetrwa w obecnej postaci, ponieważ stanie się obszarem politycznej i gospodarczej rywalizacji Ameryki i Chin, co w najlepszym razie doprowadzi do dezintegracji Unii Europejskiej.

Ponadto konflikt amerykańsko-chiński XXI w. nie musi mieć postaci kinetycznej. Systemowe skutki może przynieść rywalizacja technologiczna, a konkurencja o użytkowników nowych technologii – opartych o model albo wolnościowy, albo z wolnością sprzeczny – będzie nie mniej bezwzględna od konfliktów terytorialnych z przeszłości. Dlaczego próba uczynienia z Europy État tampon w obliczu rywalizacji Stanów Zjednoczonych i Chin mogłaby uczynić z Europy przedmiot amerykańsko-chińskiej i rosyjskiej rywalizacji?

Robert Kagan przed kilkoma laty zwracał uwagę, że amerykańskie poparcie dla integracji europejskiej zawsze miało charakter warunkowy: „U podstaw ładu światowego leżał wielki kontrakt [grand bargain] […] Stany Zjednoczone stały się głównym źródłem bezpieczeństwa w Europie i Azji Wschodniej (security provider). W Europie gwarancja bezpieczeństwa USA umożliwiła integrację europejską i zapewniła zabezpieczenia polityczne, gospodarcze i psychologiczne przed powrotem do destrukcyjnej przeszłości kontynentu. W Azji Wschodniej amerykańska gwarancja zakończyła cykl konfliktu, który uwikłał Japonię, Chiny i ich sąsiadów w niemal ciągłą wojnę od końca XIX wieku… Ten kontrakt bezpieczeństwa miał wymiar ekonomiczny. Sojusznicy mogliby wydać mniej na obronę, a więcej na wzmocnienie swoich gospodarek i systemów opieki społecznej. To było zupełnie zgodne z amerykańskimi celami. Stany Zjednoczone chciały, aby gospodarki sojuszniczych państw były na tyle silne, aby mogły one przeciwstawić się ekstremizmowi zarówno na lewicy, jak i na prawicy oraz zapobiec wyścigowi zbrojeń i geopolitycznym rywalizacjom, które doprowadziły do ​​przeszłych wojen. Stany Zjednoczone nie dążyły do tego, by osiągnąć przewagę w każdej konkurencji gospodarczej lub w każdym porozumieniu handlowym. To, że inne mocarstwa uważały, że mają względnie uczciwą szansę na sukces ekonomiczny, czasem nawet większy niż Stany Zjednoczone – tak jak Japonia, Niemcy i inne państwa w różnym czasie – było częścią magnesu, który utrzymywał wspólny porządek”.

No właśnie, założenie było jednak takie, że Europa i Japonia pomagają Ameryce utrzymać wspólny porządek. A co by się stało, gdyby wybrały opcję „trzeciej drogi”? Odpowiedzi na to pytanie udzielił w ubiegłym roku – w pewnym sensie kontynuując rozważania Roberta Kagana – Elbridge Colby, strateg związany ze środowiskami Partii Republikańskiej, były Deputy Assistant Secretary of Defense for Strategy and Force Development w administracji Trumpa. Colby pisał: „Polityka USA wobec UE będzie prawdopodobnie determinowana stopniem współpracy Brukseli z Waszyngtonem. Jeśli UE będzie dążyć do dostosowania rynku europejskiego do Stanów Zjednoczonych, a także innych państw sprzeciwiających się chińskiej hegemonii – takich jak Japonia, Indie i Australia – Stany Zjednoczone prawdopodobnie będą wspierać UE jako instytucję, ponieważ taka spójność umożliwi Europie skuteczniejszą współpracę z USA w coraz bardziej konkurencyjnym świecie. Z drugiej strony, jeśli Bruksela, odrzucając współdziałanie z Waszyngtonem, będzie aspirować do roli trzeciego bieguna w systemie międzynarodowym, Stany Zjednoczone przyjmą wobec integracji europejskiej stanowisko dużo bardziej sceptyczne, jeśli w ogóle nie wrogie. Argumenty, że bez względu na wszystko „Ameryka zawsze wspierała jednoczenie się Europy”, nie będą miały większego sensu, jeśli takie poparcie miałoby oznaczać, że Stany Zjednoczone będą prowadzić przyjazną politykę wobec podmiotu, który wprawdzie jest ważny dla interesów USA, ale dąży do zachowania równej odległości tak wobec Waszyngtonu, jak i Pekinu. Tak musiałoby się stać, gdyż europejskie poszukiwanie „trzeciej drogi” leży zasadniczo w interesie Chin. USA i Europa muszą współpracować, aby wspólnie stworzyć efekt skali, który Chiny mogą osiągnąć samodzielnie. Tymczasem do tego, by osiągnąć regionalny, a następnie globalny prymat, Pekinowi wystarczy tylko, aby Europa zdystansowała się od Ameryki. Jeśli więc Europa będzie prowadziła politykę niezaangażowania, USA będą preferować rozwijanie współpracy z poszczególnymi państwami europejskimi, nawet ze szkodą dla europejskiej spójności” .Warto dodać, że ostrzeżenia przed wybraniem przez Niemcy polityki równego dystansu Europy od Stanów Zjednoczonych i Chin płyną także ze środowisk związanych z Partią Demokratyczną. Prof. Nicholas Burns z Uniwersytetu Harvarda, nominowany ostatnio przez prezydenta Bidena na ambasadora USA w Chinach, stwierdził ostatnio publicznie, że „Europa powinna przestać myśleć o sobie jako o znajdującej się „w równej odległości” (equidistant) między Pekinem a Waszyngtonem”. Jego zdaniem oznaczałoby to polityczne rozejście się Stanów Zjednoczonych i Europy. Era Merkel w niemieckiej polityce dobiega końca. Wyłoniony po tegorocznych wyborach, nowy niemiecki rząd, może odrzucić jej wizję „neutralności” Europy. Ale gdyby Niemcy podjęły jednak o to „walkę”, Waszyngton zostałby prawdopodobnie zmuszony do budowania w Europie kolejnej „koalicji chętnych”, przy jednoczesnym sabotowaniu instytucji europejskich i prób kształtowania wspólnego antyamerykańskiego stanowiska. Chiny zapewne nie przyglądałyby się temu procesowi biernie i również zintensyfikowałby współpracę z własnymi europejskimi klientami.  

Myśl, że Stany Zjednoczone w swojej konfrontacji z Chinami będą zmuszone do utrzymywania sojuszu tylko z niektórymi państwami europejskimi – tymi o największej możliwości przechylenia szali rywalizacji na korzyść Ameryki kosztem interesów mniejszych europejskich sojuszników – wyraziła ostatnio również Kori Schake, dyrektor ds. polityki zagranicznej i obrony w konserwatywnym think tanku American Enterprise Institute. W swoim artykule w „The Atlantic”, w którym krytykowała administrację Bidena za rozważanie nałożenia sankcji na Nord Stream 2 oraz „kontynuowanie polityki karania Niemiec zainicjowanej przez Trumpa”, postawiła tezę, że Stany Zjednoczone powinny skoncentrować się na rywalizacji z Chinami i odpuścić Niemcom zacieśnianie współpracy z Rosją, która dla Ameryki jest mniej groźna. Schake rekomenduje, by Stany Zjednoczone poświęciły interesy mniej ważnych sojuszników w imię tworzenia wspólnego antychińskiego frontu z Niemcami. Najwyraźniej umknął jej fakt, że Niemcy wcale nie mają zamiaru podejmować współpracy z Ameryką w sprawie Chin. Ciekawe, czy pod wpływem tej konstatacji zmieniłaby swoją rekomendację dla administracji Bidena w sprawie NS2?

Schake wydaje się także nie dostrzegać zagrożenia, które doskonale uchwycił Colby. Aby rozstrzygnąć rywalizację ze Stanami Zjednoczonymi na swoją korzyść, Chiny wcale nie muszą doprowadzić do walnej bitwy i ją wygrać. Wystarczy, że Europa zdecyduje się zdefiniować jako État tampon.

Dla Polski – i wszystkich pozostałych państw wschodniej flanki NATO – propozycja kanclerz Merkel, aby Europa ogłosiła neutralność w rywalizacji chińsko-amerykańskiej, jest po prostu groźna. Colby ma rację, gdy stwierdza, że de facto oznacza ona opowiedzenie się przez Europę po stronie Chin, a więc służy także imperialnym interesom rosyjskim. Rosja od dekad marzyła o europeizacji bezpieczeństwa europejskiego i wypchnięciu Stanów Zjednoczonych ze Starego Kontynentu. To bowiem umożliwiłoby jej przywrócenie koncertu europejskich mocarstw i nowy podział Europy. Biorąc pod uwagę awersję Europejczyków do używania siły, Rosja mogłaby terroryzować kontynent do woli. To byłaby jej wymarzona europejska „równowaga”.   

Z tego punktu widzenia Chiny są dla Rosji bardzo pożądanym sojusznikiem, gdyż absorbując i wiążąc potencjał Stanów Zjednoczonych na Pacyfiku, odciągają go od Europy, co czyni ją podatną dla rosyjskie propozycje. 

W kontekście nasilającej się amerykańsko-chińskiej konkurencji oraz toczącej się już debaty o tym, jaką w niej rolę powinna odgrywać Europa, przed Polską otwiera się dylemat strategiczny.

Czy Warszawa powinna się opowiedzieć za propozycją Merkel, wspieraną przez prezydenta Francji Emmanuela Macrona, i strategią Europy jako État tampon, zachowującej równy dystans zarówno do Ameryki, jak i do Chin? Czy też powinna się opowiedzieć za sojuszem Europy ze Stanami Zjednoczonymi, wzmacnianiem i przekształcaniem relacji transatlantyckich w taki sposób, aby były one źródłem przewagi Ameryki i Europy w relacjach obu podmiotów z Chinami?

Szukając rozwiązania tego dylematu, warto mieć na uwadze, że z polskiego punktu widzenia kluczowym czynnikiem jest rola Rosji w rywalizacji amerykańsko-chińskiej. Tym, co czyni Polskę państwem średniej wielkości o istotnym znaczeniu strategicznym dla Stanów Zjednoczonych rywalizujących z Chinami o globalną hegemonię, jest Rosja i jej polityka agresji i aneksji terytorialnych. W globalnym systemie amerykańskich sojuszy Polska pełni funkcję pogranicznej kasztelanii w Europie, podobną do tej, jaką na Pacyfiku odgrywa Tajwan.

Ponieważ – jak pokazują m.in. cytowane wcześniej analizy Hugo Meijera i Stephena Brooksa, Europa nie jest zdolna do wygenerowania potencjału niezbędnego do skutecznego odstraszania Rosji, a tym bardziej odparcia jej agresji – do zapewnienia Europie pokoju niezbędny jest trwały sojusz transatlantycki. Dopóki istnieje zagrożenie, że Rosja będzie koordynować swoje działania z Chinami, autonomia Europy w obszarze bezpieczeństwa nie jest możliwa. Emmanuel Macron i jego doradcy zdają sobie z tego zapewne sprawę, dlatego podejmują próby przekonania Rosji, że oto nadarza się jej okazja, aby ostatecznie wspólnie z Francją i Niemcami wypchnąć Amerykę z Europy, i wystarczy, by Rosja zrezygnowała ze swojej agresywnej polityki, a Stany Zjednoczone przestaną być niezbędne jako gwarant pokoju w Europie. Wówczas Europa – a w praktyce Niemcy i Francja – będzie mogła autonomicznie rozwijać współpracę gospodarczą z Rosją i Chinami, stając się dla obu mocarstw głównym partnerem handlowym. Jest to więc wizja drogi, jaką podczas II wojny światowej obrała np. Szwecja, która wykorzystała politykę neutralności do przyspieszenia własnego rozwoju gospodarczego.

Kłopot z tą wizją polega na tym, że w zbyt dużym stopniu polega ona na myśleniu kategoriami geopolitycznymi. Priorytetem Putina wcale nie jest wypchnięcie Ameryki z Europy, lecz powstrzymanie dezintegracji Rosji i utrzymanie się u władzy. A do tego niezbędne jest utrzymywanie napięcia w relacjach Rosji z Zachodem.

Dlatego oferta „pokoju” dla Rosji, którą przedkładają Putinowi Macron i Merkel, jest dla niego nieatrakcyjna. Wyrzekając się aspiracji do zmiany granic w Europie, podporządkowania sobie Ukrainy, Białorusi, Gruzji, a następnie państw bałtyckich, Rosja nie tylko redukowałaby własne znaczenie w strategii Chin i pozwalałaby Ameryce na skoncentrowanie własnego potencjału na Pacyfiku, ale także – co dla Putina ma kluczowe znaczenie – ułatwiłaby uruchomienie procesu zmiany władzy na Kremlu.

Dla Polski podejmowane przez Berlin i Paryż próby wcielania w życie strategii État tampon będą jednak tworzyć zagrożenie. Wprawdzie testowanie możliwości porozumienia się z Rosją z wymienionych wyżej powodów nie doprowadzi do jej pacyfikacji, będzie jednak stymulować rosyjską agresywność. Próby te są sygnałem, że poziom strategicznego bólu Niemiec i Francji jest bardzo niski. Berlin i Paryż są tak skoncentrowane na stworzeniu warunków do „strategicznej autonomii” Europy, że wszelką eskalację uznają za sabotaż własnych wysiłków. Z tego punktu widzenia należy także patrzeć na rozwijanie przez Berlin współpracy energetycznej z Rosją Putina i projekt gazociągu Nord Stream 2. W niemieckiej intencji od samego początku miały one służyć pacyfikacji Rosji. Przez Rosję zaś zawsze były postrzegane jako dodatkowy instrument eskalacyjny. Polski Instytut Spraw Międzynarodowych przygotowuje właśnie „białą księgę”, dokumentującą niemiecką politykę wobec Nord Stream 2, która ukaże się jeszcze w tym roku. Ale już początkowe ustalenia wskazują wyraźnie, że wymarzonym partnerem Berlina nie jest Warszawa, ani tym bardziej Kijów, lecz Moskwa. Jedynie zawarcie „wiecznego pokoju” z Moskwą umożliwiłoby Niemcom uniezależnienie się od Stanów Zjednoczonych.

Polska gospodarka jest wprawdzie bardzo silnie związana z rynkiem niemieckim, a ten z kolei – w dużym stopniu zdeterminowany przez niemiecko-chińską współpracę gospodarczą, ale rozwój gospodarczy Polski jest możliwy w warunkach pokoju. Ani Niemcy, ani Francja nie są w stanie zapewnić go samodzielnie, to znaczy bez zaangażowania Stanów Zjednoczonych w Europie.  Z tego powodu wizja Europy jako État tampon jest dla Polski nieatrakcyjna. To wcale nie oznacza, że Warszawa powinna rezygnować z własnych instrumentów współpracy z Chinami. Koncepcja zastąpienia platformy dialogu z Chinami w formacie „17+1”, prowadzonego przez państwa Europy Środkowej, z Polską na czele, formatem „27+1” z udziałem wszystkich państw członkowskich Unii Europejskiej mogłaby być do przyjęcia, o ile Francja i Niemcy także zrezygnowałyby na jego rzecz z własnego niezależnego „trójkąta” z Chinami. Ponieważ jest to jednak mało prawdopodobne, głosy wzywające Europę Środkową do rezygnacji z własnych kanałów komunikacji z Pekinem należy traktować jako próbę jej zmonopolizowania przez Berlin i Paryż. A taki monopol z całą pewnością nie służyłby relacjom transatlantyckim, z względu na generalny kierunek francuskich i niemieckich aspiracji.

Polska powinna także sprzyjać kształtowaniu się ponadpartyjnego konsensusu w Stanach Zjednoczonych w sprawie relacji z Europą i przeciwdziałać koncepcjom podporządkowania amerykańskiej polityki sojuszy wyłącznie potrzebom rywalizacji amerykańsko-chińskiejW interesie Polski jest przetrwanie sojuszu Ameryki i Europy i nadanie mu nowego wymiaru odpowiadającego potrzebom konkurencji amerykańsko-chińskiej. Zapobieganie „neutralizacji Europy”, wspólnego celu Chin i Rosji, będzie wymagało ścisłej amerykańsko-polskiej współpracy.

źródło PISM

Zobacz również: