Skończyły się Letnie Igrzyska XXXIII Olimpiady w Paryżu. Pora podsumować nie tylko wydarzenie ale też wątpliwe osiągnięcia polskich sportowców. Zostawmy upolitycznienie ceremonii tych i owych. Szkoda prądu, i w końcu nie o ceremonię otwarcia czy zamknięcia tu chodzi ale podobno jeszcze o sport, który gdzieś początkowo umknął obserwatorom.
Polscy sportowcy z Paryża przywieźli 10 medali, znacznie poniżej oczekiwań. Chyba o największej porażce mogą mówić lekkoatleci, których honor obroniła Natalia Kaczmarek zdobywając brąz w biegu na 400 m oraz panie, które w swoich biegach biły rekordy Polski, swoje życiówki, ustanawiały najlepsze rezultaty w roku. Klęskę ponieśli młociarze, kajakarze, pływacy. To były zawsze dyscypliny, w których coś do worka z medalami wpadało. Tym razem nic. I w tej sytuacji nikogo nie dziwi pytanie, co się na miłość boską wydarzyło? Kto za to odpowiada? I na te pytania nie istnieje jedna prosta odpowiedź. Sukces ma wielu ojców, porażka jest sierotą, ale za to posiada jedną, istotną cechę. Otwiera usta.
1. To te cholerne związki i działacze
Po przegranej zapaśnika Arkadiusza Kułynycza usłyszeliśmy, że zamiast jego springpartnera do Paryża przyjechały osoby towarzyszące działaczy związkowych, od Darii Pikulik, naszej kolarki torowej, że do kwietnia ekipa nie miała rowerów a niedopasowane kostiumy dotarły do nich dzień przed startem i mnóstwo ciekawych innych opowieści. I może to jest ten czas, że nasza uśmiechnięta władza z uśmiechniętym panem premierem(znanym z umiłowania do wszelkich rozliczeń) i ministrem sportu (znanym dotąd z niczego) zarządziły kontrole w związkach, nie tylko związane z wydatkowaniem pieniędzy, ale także z upublicznieniem, kto i w jakim charakterze do Paryża pojechał.
Czasy, w których można było przebiec maraton w nie swoich butach i wygrać, bo romantyczna wola walki i charakter bezpowrotnie minęły. Sport stał się hiper specjalistyczny i techniczny, o rozstrzygnięciach decydują tysięczne części sekundy. Nie ma już miejsca na prowizorkę i albo zadbamy o profesjonalizm, dobrą jakość w przygotowaniu, albo nie mamy czego szukać na światowych arenach. Proste? Proste. Tu trzeba specjalistów i menagerów, którzy się znają na rzeczy i mają kontakt z dyscypliną na całym świecie, śledzą nowinki, a nie wspominających z nostalgią, że kiedyś to było. I najprościej byłoby powiedzieć, że tego borowe dziady o peerelowskiej mentalności nie ogarną. Sęk w tym, że na czele lub w zarządach związków, które poniosły klęskę, znajdują się wcale niestarzy mistrzowie i sportowcy, np. Tomasz Majewski czy Otylia Jędrzejczak. I przecież, na Boga, oni rozumieją współczesny sport i jego specyfikę. Więc co, do cholery ciężkiej, zawiodło? Orlen sypnął kasą, są obiekty, są trenerzy i zaplecze. Dlaczego więc np. Węgry zdobywają złote medale w takim pływaniu a my ani jednego?
Dopóki związki będą oblepione działaczami – którzy nie wiadomo czym się zajmują, ani na co wydają pieniądze, decydują według własnego widzimisię o tym kto jedzie, gdzie jedzie, nic się nie zmieni. Patrz przykład Aleksandry Jareckiej. Ona pojechała, bo zbuntował się jej trener i sztab szkoleniowy. Ale ile jest takich dziewczyn i chłopaków, którzy mimo osiągniętego minimum kwalifikacyjnego, nie pojechali na Igrzyska, bo działaczom uwidziało się, że ma pojechać bratanek czy inny siostrzeniec z gorszym wynikiem sportowym. To się nie zmieniło od PRL. I dopóki się nie zmieni, to świat będzie nam uciekał coraz szybciej. Sportowiec powinien walczyć z innymi sportowcami i ewentualnie swoimi słabościami, a nie z brakiem kasy i humorami działaczy. Czy ktoś jest zdziwiony, że Paulina Paszek woli pływać dla Niemiec? Jej polski związek po prostu nie chciał.
2. Niepokojące zmiany w szkoleniu i wygłupy sportowców na własną rękę.
Nie wiem co spowodowało zmianę trenera u Wojciecha Nowickiego, ale każdy chyba widzi, że odkąd rozstał się z trenerką Malwiną Wojtulewicz i jej miejsce zajęła Joanna Fiodorow, skończyły się ogromne sukcesy Wojtka. I to jest fakt, a nie jakaś moja fanaberia. Nie jestem przekonana, że pani Asia, niedawno zawodniczka z takimi sobie sukcesami, ma dość doświadczenia żeby prowadzić mistrza olimpijskiego. Jeśli dobrze pamiętam, Malwina Wojtulewicz trenowała też Malwinę Kopron – kolejną antybohaterkę ich igrzysk. W obu przypadkach – zmienił się trener, skończyły się sukcesy. Jeśli powodem tych zmian była choroba trener Wojtulewicz, to Pani Malwinko, zdrowiejemy szybciej i wracamy, bo polski młot bez Pani, to nie jest to samo. Co do Malwiny Kopron i jej turystycznego wyjazdu do Paryża, to coś nie gra z systemem kwalifikacji. Kopron uzyskała kwalifikację olimpijską, ale finalnie na igrzyska pojechała bez formy, oddała trzy rzuty i nawet nie weszła do finału. Może jej miejsce powinno przypaść komuś innemu, to akurat jest lepiej dysponowany (jeśli ktoś taki jest). Obecny system jest kulawy i sprzyja marnotrawstwu.
Teraz czas na indywidualne wygłupy sportowców. A tym razem rola króla w tym zakresie przypadła Piotrowi Liskowi (choć Paweł Fajdek ze swoją wypowiedzią o zbyt dobrym przygotowaniu to mocny konkurent). Przed startem sam ogłaszał, że jest gotowy, że w życiowej formie, i on jedzie po medal. Pomyślałam sobie: kurde, typ młokosem nie jest, doświadczenie ma, to chyba wie co mówi. I musi mieć świadomość, że są do zgarnięcia dwa medale w tej konkurencji – bo jeden z oczywistych względów jest zajęty. Przyznam, że mi szczena opadła jak zobaczyłam Liska na rozbiegu. On był zawsze bardzo dobrze zbudowany i oko na nim było przyjemnie zawiesić, ale ta muskulatura mnie tym razem przeraziła. Nie widziałam drugiego tyczkarza na tych zawodach, tak mocno umięśnionego. Efekt tej masy jest prosty – Lisek był wolny na rozbiegu, a skoro tak, to jak tyczka miała go podnieść i jeszcze wyrzucić w górę? Zdecydowana większość tyczkarzy jest smukła i szybka. Dlaczego Piotr Lisek i jego trener postawili na siłę (pomijam występ Piotra w oktagonie i wyraźne ciągoty do sportów walki)? Nie mam pojęcia. Przecież muszą widzieć, że nie tędy droga. Efekt widzieliśmy. Nie zachwycił. Chyba czas jednak dokonać wyboru. Albo tyczka albo oktagon, bo tych dwóch dyscyplin nie da się pogodzić.
3. Najlepiej wyślijmy pewniaków
Nie istnieje coś takiego jak pewniak do medalu na IO. I trzeba być ślepym i durnym, żeby sądzić, że jest inaczej. Faworyci odpadają, bo nie mają dnia, bo akurat ktoś może być lepiej dysponowany, mieć dzień konia, trafić idealnie w kulę, młot, oszczep. A murowany faworyt może zjeść coś nieświeżego, zachorować – tego nie da się po prostu przewidzieć. Dlatego jadą ci (w teorii) którzy mają najlepsze wyniki i wywalczyli kwalifikację. A na samych zawodach to już wszystko może być.
4. Zabrakło szczęścia.
Co by dużo nie gadać, szczęście w sporcie jest potrzebne. Czasem o awansie lub zwycięstwie decydują tysięczne części sekundy czy centymetry. Czasem drabinka rywali więc zwykłe losowanie. Będę bronić każdego sportowca, któremu tego szczęścia zabrakło i przegrał medal czy awans do finału o włos – mimo pobicia rekordu życiowego, mimo pobicia rekordu kraju.
5. Dziura pokoleniowa
Starzy mistrzowie odchodzą. Było ich całe pokolenie. I mieliśmy przyjemność razem z nimi przeżywać ich sukcesy. Dostarczyli nam mnóstwa radości – ale każda kariera kiedyś się kończy. Ich kończy się hurtowo. Kulomioci, młociarze, biegacze, biegaczki. Na nową ekipę „aniołków Matusińskiego” jeszcze poczekamy. Jest kilka bardzo młodych talentów, Kazimierska i Lizakowska(i oczywiście nie tylko one) to młode dziewczyny i półfinał i finał biegu olimpijskiego to jest dobre otwarcie i fajny prognostyk. Dramat jest w konkurencjach technicznych. W kuli, dysku, oszczepie, młocie – o skokach (w każdą stroną) nie wspominając. Tam następców nie widać.
6. Trudne powroty pań po urlopach macierzyńskich
Dwa przypadki powrotów po urlopach macierzyńskich czyli Adrianna Sułek – Schubert i Aleksandra Jarecka to jest szczyt szczytów. Kiedy Ada Sułek zaszła w ciążę, PZLA wstrzymał jej finansowanie więc trenowała za swoje, po porodzie i pięciomiesięcznym treningu zajęła w Paryżu 12 miejsce z bardzo dobrym wynikiem punktowym. A mówimy o dziewczynie, która pobiła rekord świata w swojej dyscyplinie, jest piekielnie ambitna i młoda. Tomasz Majewski tłumaczył, że Związek zrobił wszystko zgodnie z prawem, zgodnie z Ustawą o sporcie. To ja się pytam: Gdzie jest jakakolwiek stabilizacja czy pewność jutra dla kobiet w sporcie? Przecież to nie jest normalne, że sportsmenka korzystająca z pomocy związku, musi odłożyć decyzję o macierzyństwie do zakończenia kariery bo zabiorą jej pieniądze. I skoro takie rzeczy się dzieją, to może trzeba zmienić rzeczoną Ustawę o sporcie? Halo, uśmiechnięty rządzie, wycierający sobie przed wyborami usta kobietami i ich prawami, sprawa jest. Bo nie chodziło wam przecież TYLKO o prawo do aborcji, prawda? PRAWDA? Przecież mowa o kobietach, które reprezentują Polskę, są jej wizytówką, zdobywają medale dla nas wszystkich. I to jest ich realny problem. I wcale nie tylko ich. Wiele kobiet wracających po porodzie na rynek pracy ma kłopoty. Przypadek Aleksandry Jareckiej, szpadzistki, która dała nam medal, jest jeszcze ciekawszy. Po urlopie macierzyńskim, wróciła, kwalifikację olimpijską wywalczyła, a decyzją działaczy związkowych miała nie pojechać do Paryża i dopiero nagłośnienie sprawy przez jej sztab szkoleniowy spowodował, że zarząd krakowskiego oddziału PZSz decyzję zmienił. Dlatego uważam, że ten brąz to środkowy palec Fortuny pokazany działaczom krakowskiego oddziału związku. I z tego też ktoś powinien się wytłumaczyć. Swoją drogą, ile jest takich Aleksandr Jareckich, o których nie wiemy – bo trener nie miał tyle odwagi żeby postawić się związkowi, który go zatrudnia? Jak kobiety mają się czuć bezpiecznie w sporcie w takich sytuacjach? Tak tylko wspomnę, że Irena Szewińska urodziła syna i kontynuowała swoją karierę z ogromnymi sukcesami. To po urodzeniu dziecka ustanowiła rekord Polski na 400 m, który dopiero niedawno pobiła Natalia Kaczmarek. I to nie jest rozwiązanie, że dziewczyny przecież mogą poczekać do końca kariery. Sytuacją chorą jest to, że mają w ogóle takie dylematy.
W sytuacji gdy większość polskich medali zdobyły kobiety, może warto się jednak pochylić nad tematem.
6. Dziurawy system i brak kultury fizycznej
To nie jest tak, że nie mamy utalentowanej młodzieży. Mamy. Tylko w drodze od juniora do seniora gdzieś oni wszyscy się gubią. Rezygnują, bo chcą normalnie żyć, zarabiać pieniądze a może bardziej – bo chcą by ich wysiłek był doceniony i szanowany. I nic w tym dziwnego. Ale od początku.
W szkołach podstawowych niesportowych lekcje WF to w większości farsa. Nauczycielom się nie chce, dzieciom się nie chce, rodzicom też. I wszystkim jest z tym dobrze. Ja się śmiałam w głos jak poprzedni rząd ogłosił jakiś kolejny program typu Sportowe Talenty i zarządził masowe testy sprawnościowe w poszukiwaniu kandydatów na mistrzów. Generalnie test został przeprowadzony tak, żeby nikogo nie znaleźć. Bo to wygodne. Pomijam, że wyniki są zatrważające. Nie, nie jest rozwiązaniem likwidacja ocen, lub ocenianie za same chęci. Ale od tego jak to miałoby wyglądać są metodolodzy nauczania.
W szkołach sportowych jest pod tym względem lepiej, jest zaplecze, jest kadra, dzieciaki, które są chętne i rodzice, którzy wiedzą po co dzieci do takiej szkoły zapisali. Obowiązkowe badania lekarskie co pół roku są rzeczą słuszną. Sęk w tym, że badania badaniom nie są równe. Te wykonywane na NFZ (pula badanych jest mocno ograniczona) czasem bywają po prostu kpiną. I różnią się od tych komercyjnych, wykonywanych w tej samej przychodni, przez tych samych lekarzy. Taka ciekawostka. Z moich obserwacji wynika, że na samym dole, w sportowych podstawówkach system selekcji nie wygląda źle. Nie wiem jak jest później, bo tej przygody nie kontynuowaliśmy. Ale na zdrowy, chłopski rozum, jeśli młody człowiek po podstawówce ma potencjał i talent, to trzeba jego samego i jego rodziców jakoś przekonać żeby w tym sporcie zostali. Bo w sporcie wówczas siedzi cała rodzina. Samo dziecko nic nie zrobi, jeśli nie stanie za nim zaangażowanie rodziców, nauczycieli, trenerów. Kropka.
7. Więcej presji medialnej.
Pompowanie balonika, robienie ze sportowców murowanych kandydatów do medalu, podgrzewanie emocji społecznych, okazjonalne zainteresowanie poszczególnymi dyscyplinami – nie służy niczemu poza klikami. Niestety za miesiąc, wszystkie duże tytuły, które dziś pieją o nadużyciach w związkach sportowych robią to w kontekście dowalenia PiSowi (nie rozumiejąc/nie chcąc rozumieć, że problem nie dotyczy polityki), nie dowiozą tematu, nie będą do porzygu cisnąć uśmiechniętych ministra Nitrasa i premiera Tuska żeby interweniowali i tą rzecz doprowadzili do końca. Za miesiąc nikt nie będzie o tym pamiętał, kolesie w związkach zostaną, a sportowcy nadal będą w czarnej dupie.
8. Prezes PKOL miszcz
Radosław Piesiewicz, prezes PKOL, gość o ego tak wybujałym, że nie wiem czy by się katowickim Spodku zmieściło. Jego oblicze widniało na bilbordach razem ze sportowcami prawie w całej Polsce. Zapowiadał nawet 19 medali w momencie, kiedy wszyscy wiedzieli, że problemem będzie dobić do dziesięciu. Marzą mu się igrzyska w Polsce. Po wątpliwym sukcesie polskiej kadry stwierdził, że za przygotowanie zawodników są odpowiedzialne związki i że to przecież nie jego wina. Że on przecież chętnie by te mieszkania, obrazy, diamenty i wakacje wszystkim z serduszka oddał. Ale niestety. Nie wiem czy na czele PKOL powinien stać ktoś tak odklejony. Ten człowiek nigdy dla nikogo (oprócz siebie samego) nic nie załatwi.
9. Zarządzanie weteranami
Mamy w Polsce całą plejadę dawnych medalistów z różnych dyscyplin. Nie każdy nadaje się na trenera, nie każdy nadaje się do pracy z młodzieżą. Ale organizowanie eventów polegających na spędzeniu setek uczniów do miejscowej hali sportowej i kazanie im „wspólnego” bicia rekordu w czymśtam, gdzie emerytowana gwiazda wychodzi na scenę i z wysokości coś tam opowiada i pokazuje – nie jest rozwiązaniem, jest marnowaniem potencjału. O wiele lepszy efekt byłby gdyby taki mistrz, np. taki Sławomir Szmal, legendarny polski bramkarz piłkarzy ręcznych Orłów Wenty przyjechał do jednej za szkół, takiej niedużej, i razem z dzieciakami zagrał w piłkę, taka Otylia wlazła z dzieciakami do basenu w jakiejś szkole i razem nimi popływała. I taki dzieciak do końca życia zapamiętałby, że miał wf z kimś takim i może nawet bramkę rzucił Szmalowi. Ale tu trzeba pracy u podstaw. Sensownej i przemyślanej, nastawionej na jednostkę a nie na masę.
Jakie z tego wnioski?
Że to co się wydarzyło to pokłosie dziesięcioleci zakopywania pod dywanem systemowych problemów związkowych, że jeśli nic się nie zmieni, to z kolejnych igrzysk przywieziemy jeszcze mniej medali, bo nikt szanujący własną pracę nie pójdzie do sportu. Tu nie pomogą spoty na social mediach z udziałem starej gwardii mistrzowskiej zachęcającej do bycia sportowcem i kolejne bilboardy z Piesiewiczem. Żadne fasadowe działania nie pomogą. Tak jak w wielu innych miejscach w kraju, czas pozorowanych działań minął i pora na rzeczywiste działania. Bo kolejne uzdolnione jednostki albo nie wejdą w sport, albo będą zdobywać medale dla innych krajów, które wykorzystają potencjał. Ale ponieważ gros działań zależy od polityków, to jakichś wielkich nadziei sobie nie robię. Mamy ludzi, mamy zaplecze, kasa się znajdzie, tylko ktoś musi połączyć te cholerne kropki i sprawić, że odpowiedni ludzie odejdą, odpowiedni przyjdą, kasa popłynie tam gdzie powinna i wesprze tych, których warto.