Obejrzałam kolejny film przechodzący kryzys tożsamościowy. To jakaś plaga we współczesnym kinie? Czy co?
Film Demeter: Przebudzenie zła (co za debilny tytuł, co za baran to tłumaczył?!) ma wszystko co powinien mieć dobry, ciekawy film kostiumowy. Dobrą obsadę, świetne światotwórstwo, super kostiumy, cudownie zużyte rekwizyty, charakteryzację, genialną podbudowę literacką (lepszy od „Draculi” Brama Stokera jest tylko „Ojciec chrzestny” Mario Puzo), z której może czerpać garściami i stać się przykładową, nowoczesną adaptacją fragmentu powieści. Ma dobrze napisane i zagrane postaci. No i ma jego, księcia ciemności, naczelnego krwiopijcę Draculę.
Dla niewtajemniczonych w klimaty klasyczno-wampiryczne Demeter to łajba, na której Dracula przypłynął do Anglii. Ta podróż w powieści zajmuje niewiele miejsca, a więc dla scenarzystów to szerokie pole do popisu. No więc ma ten film to wszystko i …. o kurde, jaki paw.
Nie wiem czy oglądałam horror, czy dramat psychologiczny, czy kino drogi czy miejscami komedię. Reżyser próbuje kolanem wcisnąć do tej fabuły wszystko. Za wyjątkiem sensu. Wampir przypomina gnijącą kukłę Nosferatu, bohaterowie operują drewnianymi dialogami, miejscami nielogicznymi kompletnie.
Tak jakby zabrakło czasu na dopracowanie detali, które psują odbiór całości. Był potencjał i co tego? Jak i tak schrzanili.
Jak chcecie się czegoś bać, to nie oglądajcie, bo tu się raczej pośmiejecie.
W generalnej klasyfikacji filmów o Draculi nadal prym wiedzie obraz F.F. Coppoli z muzyką Wojciecha Kilara i kreacją Gary’ego Oldmana z 1992 roku, której od 31 lat nikt i nic nie próbuje nawet dorównać – choć kinematografia tak bardzo poszła do przodu.