Po pierwsze, nikt nie będzie mi mówił jakie filmy mam oglądać, jakie nie. Nikt nie będzie mi mówił, że od tego, jakie filmy oglądam, należę do klubu patriotów czy zdrajców. Oglądam to, na co mam ochotę, kiedy chcę i piszę o tym co uważam i co czuję.
NIE CZARNO-BIAŁA GRANICA
Największą krzywdę jaką można było zrobić temu filmowi, zrobiła sama Agnieszka Holland, kolorując go na czarno-biało. Przyjęło się uważać, że dziś czarno-biały film jest filmem artystycznym. Idąc tym tropem, miała to być SZTUKA!(?) Sęk w tym, że w przypadku „Zielonej granicy” nie ma mowy o artystycznym wyrazie, chyba że za taki uznamy przemoc, która kipi z ekranu. Reżyserka dokonała olbrzymich uproszczeń i spłyceń opowiadając o świecie, o którym wiele można powiedzieć, ale nie to, że jest czarno-biały, i nie istnieją w nim wyłącznie dobrzy, wyłącznie biedni i wyłącznie źli. A dokładnie tacy są jej bohaterowie. Źli strażnicy graniczni i policjanci, dobrzy aktywiści, biedni uchodźcy. A kolor czarno-biały tylko to uwydatnia. O, sorry! Był jeden strażnik co miał wątpliwości. Słownie: jeden. To nie są bohaterowie, którzy przeżywają jakieś rozterki albo kryzysy wewnętrzne, te postaci zostały tępo ociosane siekierą. To bardzo prymitywny zabieg, szkoda. Gdyby pani Holland znalazła choć odrobinę czasu żeby obejrzeć dwa sezony ”Watahy”, mogłaby podpatrzeć jak się konstruuje złożone charakterologicznie postaci.
Nie czepiam się, ale zły wilk, naiwny Czerwony Kapturek oraz chora babcia to postacie z bajek – a dorośli ludzie w bajki już nie wierzą i można im zaserwować przekaz nieco bardziej skomplikowany.
Zabieg spłycania i kreślenia tak ogromnego kontrastu pokazuje jakimi schematami ma myśleć i posługiwać się hipotetyczny widz tego dzieła. W zamyśle reżyserki ma być to po prostu debil, niezdolny do indywidualnej refleksji, któremu wszystko trzeba wyłożyć wprost, bez niedomówień, najprymitywniej jak się da, wbić do głowy młotkiem. Takim pięciokilowym. Myślę, że ten film powstał dla widza, dla którego świat jest właśnie biało-czarny, ludzie w nim dzielą się na nas i tych drugich, dobrych, złych, biednych. Zasuflowanie informacji o tym, kto odpowiadał za kryzys graniczny (i że jest to Łukaszenka i Putin) – co należy uczciwie oddać – zostało wprowadzone chyba wyłącznie po to, żeby się nikt nie uczepił, że ten film od początku do końca jest ściemą. I twórcy mogli powiedzieć „ale przecież powiedzieliśmy prawdę, że Putin i Łukaszenka”. Słaba i toporna manipulacja. Bo większość czasu na ekranie widzimy klnących, brutalnych strażników, cierpiącą rodzinę uchodźców i walczących aktywistów. Reżyserka naprawdę nie zostawia milimetra marginesu, wskazuje wprost kto jest dobry, a kto zły. Nie opowiada o tym, pokazuje.
Tak jakby Agnieszka Holland miała checklistę i odhaczała z niej kolejne pozycje: zły, wulgarny strażnik, zły policjant, biedny uchodźca, biedne dziecko, dobry aktywista, zły Łukaszenka, białoruski pogranicznik zachowujący się jak zwierzę, jeden strażnik z ludzkimi odruchami, scena z granicy polsko-ukraińskiej z lutego 2022, kiedy polski strażnik podnosi dziecku zabawkę(też pewnie po to, żeby móc powiedzieć: ale przecież pokazaliśmy, że jak wybuchła wojna to pomagali – okej, tylko tej sceny w zasadzie z dupy nikt nie tłumaczy). Na tej checkliście nie znalazł się ani ranny funkcjonariusz straży granicznej atakowany nie przez rodziny z dziećmi, tylko przez młodych, silnych, wysportowanych facetów(ich też zabrakło), ani szturm w Kuźnicy, ani elementy operacji psychologicznych stosowanych na polskich strażnikach przez ich białoruskich odpowiedników, ani głupawi politycy z torbami z Ikei, zabrakło też bosych aktywistów krzyczących na jakimś warszawskim placu w ramach solidarności(ale to akurat na plus), podobnie jak nie było nic o lokalnych mieszkańcach bojących się wychodzić nocami z domów, za to znalazła się scena, kiedy jedna z mieszkanek odmawia aktywistce pożyczenia samochodu.
W scenariuszu da się zauważyć elementy zaczerpnięte z nagłówków OKO.PRESS i Gazety Wyborczej, rozpisujące się ówcześnie np. o 29-letniej ciężarnej Kongijce przerzucanej przez druty. Aquamen Ibrahim płynący sześć dni w potoczku w scenariuszu nie został ujęty, podobnie jak grzebanie patykami zmarłych z zimna. Nie było także kota z Afganistanu. I Emila Czeczki również w nim nie ma.
Agnieszka Holland opowiedziała w sposób bardzo chaotyczny to, co chciała opowiedzieć. Narracja, i wszystkie zabiegi artystyczne (czarno-biały kolor, dźwięk, kadrowanie) zostały w tym filmie zastosowane w sposób świadomy i celowy. I warto pamiętać o tym w trakcie oglądania. Nie jest przypadkowy czas premiery, film miał być (oraz wszystko, co dzieje się wokół) i jest częścią trwającej kampanii wyborczej. Częścią, która tak naprawdę bardzo pasuje obu stronom. I PiS i PO może się na tym budować. W sposób absolutnie skandaliczny, chory i zdegenerowany. Bo jedni mogą walić w okrutne służby, drudzy mogą ich bronić. Dla mnie obrzydliwością jest, że ktokolwiek może świadomie robić kampanię wyborczą na handlu i przemycie ludzi. Celem tego filmu nie jest opowiedzenie poruszającej historii, ale rozgrzanie emocji, polaryzacja społeczna, dowalenie przeciwnikom, zohydzenie tych drugich. A wszystko to realizowane metodami propagandy z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Siergiej Eisenstein byłby dumny z Agnieszki Holland. Minęło niemal stulecie a metody filmowców propagandowych są wciąż te same.
Film „Zielona granica” miał potencjał na bycie czymś poruszającym i mocnym. A jest nieciekawy i płytki. Wystarczyło nie robić go na siłę.
Wszystko, co się wokół tego filmu dzieje ma wymiar polityczny. I od samego początku miał. Reżyserka ma dość jasno sprecyzowane poglądy, podobnie jak obsada filmu i jej najgłośniejsze nazwiska, czyli Maja Ostaszewska i Maciej Stuhr. Postawy polityków PiS, roszczących sobie prawo do tego, żeby mówić mi co mi wolno oglądać a czego nie (hasło „Tylko świnie siedzą w kinie” wsadźcie sobie w du*ę, będę siedzieć tam, gdzie chcę), posłanki PiS bezprawnie latające po Sejmie w mundurach(!!) w ramach solidarności ze strażnikami granicznymi, postawy polityków PO, którzy promują się na tym obrazie, Adam Bodnar sugerujący, że ten film to tak naprawdę dokument, sama reżyserka przyznająca w wywiadach, że ma kwity na wszystkie przedstawione sceny (te kwity o potłuczonym termosie najbardziej chciałabym zobaczyć) – ale nie opisująca swojego dzieła jako dokumentalnego – pozostawiając spore pole do dowolnej interpretacji.
To jest wszystko polityka.
Mam nadzieję, że „Zieloną granicę” podobnie jak inne wybitne dzieło propagandowe zrealizowane przez drugą stronę, czyli „Smoleńsk” czeka jakieś dwa tygodnie grzania, a potem wszyscy o nim zapomną. Frekwencja w salach kinowych nie powala na kolana, może dlatego, że większość ludzi wie czego można się spodziewać i po obejrzeniu zwiastuna zdecydowała, że nie obejrzy. Całkiem jak u Vegi.
Histeria ze strony klubu przyjaciół Agnieszki Holland i opozycji, że ten film ma zostać ocenzurowany jest kolejną kreacją medialną – bo jedynym cenzorem w tym filmie jest jego reżyserka, przecież pokazała wyłącznie to, co chciała.
Jest jedna rzecz, której jeszcze brakuje w tym filmie. A jest on oczywiście trudny i ciężki. Oddechu, kropli humoru, wentyla bezpieczeństwa dla głowy widza. Np. takiego:
Nie zachęcam. Nie zniechęcam. Zróbcie jak chcecie.
foto/materiały promocyjne producenta filmu