Serial The Crown nieuchronnie zmierza ku swemu finałowi. Po pięciu sezonach gdzie obserwowaliśmy fabularną opowieść o życiu i panowaniu Elżbiety II, scenarzyści serialu porzucili opowieść o królowej na rzecz opowieści o…wszystkim oprócz królowej. Ostatni sezon (a właściwie 4 jego odcinki) opowiadają o ostatnich tygodniach z życia księżnej Diany i cudownie odmienionym Karolu. Królowa schodzi zaś na plan dalszy, zostaje zepchnięta na margines, abyśmy mogli zapoznać się np. z knowaniami seniora Al Fayeda.
Bardzo sprawnie prowadzona dotąd historia zaczyna się niepotrzebnie przeciągać, opowiadać jakieś wątki poboczne, które mało kogo interesują. Bohaterowie zaczynają gadać z duchami zmarłych, niemal do zera schodzą tematy polityczne, kryzys monarchii, jaki zapanował w tamtym trudnym dla rodziny królewskiej czasie. Postać Tony’ego Baira jest zredukowana do minimum. Relacji królowej z premierem nie ma, ogranicza się do kilku rozmów telefonicznych. Przez cztery godziny oglądamy laurkę Karola, królową, która albo siedzi na kanapie, albo wygłasza do słuchawki telefonicznej jakieś proste, ascetyczne zdania, anielską Dianę i głupawego Dodiego.
To jest najciekawszy kawałek tej historii, mający mnóstwo wątków, które można pokazać. Pamiętamy te wydarzenia, ich konsekwencje. Wielu pewnie byłoby ciekawych ich kulis, ale reżyser postanowił nas zanudzić wynurzeniami Al Fayeda. Zamiast opowiadać o „koronie” – rodzinie, zwyczajach, zasadach, rysach na monarchii, wielkiej rewolucji, jaką musiała przejść w trakcie zdarzeń związanych ze śmiercią Diany.
Dość zapytać: gdzie do diabła jest królowa i kiedy wróci?
Genialnie opowiedział tą historię Stephen Frears na podstawie scenariusza Petera Morgana w dramacie biograficznym „Królowa” z 2006 roku. Potrzebował na to 1 godzinę i 43 minuty, a nie cztery prawie godzinne odcinki.
Kolejna odsłona w grudniu.